W nawiązaniu do treści pisma skierowanego przez Pana Wójta, do posła Arkadiusza Mularczyka, w związku z podjętą przez niego interwencją na rzecz storpedowania „miejskich” aspiracji Chełmca, przyszła mi na myśl taka historyczna dygresja…
Otóż w całej tej rozpętanej przez siebie hucpie, pan poseł ma o tyle dużo szczęścia - broń Boże nie dlatego, że jest głupi - bo ten, jak wiadomo ma zawsze szczęście, ale dlatego, że żyje w czasach, gdzie za to co zrobił, nikt mu głowy nie przykróci. Gdybyż bowiem posłował w okresie przedrozbiorowym (XVI – XVIII w.) i dopuścił się działania na szkodę ziemi, którą miał zaszczyt reprezentować w sejmie, nie miałby po co wracać w rodzinne strony, bo ani chybi dostałby się zaraz pod szablę jakiegoś krewkiego szlachciury lub jego kompanii, którzy takie zachowanie odebraliby jako zdradę i sprzeniewierzenie się swojej małej ojczyźnie, z którą utożsamiali się bardziej aniżeli z interesem państwa.
Myślicie, że sobie żartuję? Otóż poseł w dawnej Polsce był w pierwszej kolejności przedstawicielem ziemi lub województwa (dziś powiedzielibyśmy okręgu), z którego został - na tzw. sejmiku przedsejmowym - wybrany. A to oznaczało, że w pierwszej kolejności musiał zadbać o sprawy lokalne, a dopiero potem, jak starczyło czasu i chęci, debatować nad problemami państwa. I aby nie zapomniał do czego i po co został wybrany, brać szlachecka zaopatrywała swego reprezentanta w tzw. instrukcje poselskie, czyli pisemny wykaz spraw i postulatów, których załatwienia musiał skutecznie dopilnować w trakcie obrad sejmu (zostały zniesione dopiero przez Konstytucję 3 maja).
Musicie Państwo wiedzieć, że ówczesny sejm w zwyczajnym trybie zbierał się tylko raz na 2 lata, na okres 6 tygodni (w szczególnych przypadkach, np. zagrożenia wojną, król mógł zwołać sejm nadzwyczajny). A więc zupełnie inaczej niż dzisiejszy sejm, który obraduje ciągle, czyli pozostaje w permanentnej gotowości do pracy przez 4-letnią kadencję. W odróżnieniu od posłów szlacheckich, dla których wyjazd na obrady jawił się bardziej jak przygoda życia, aniżeli sposób na zakosztowanie finansowych konfitur, współcześni parlamentarzyści są prawdziwymi zawodowcami (nie mylić z profesjonalistami - w każdym razie nie wszystkich) i krezusami, którzy za swoją pracę otrzymują najczęściej pensję połączoną z dietą oraz środkami na prowadzenie swoich biur wraz z obsługą. W sumie całkiem sporo i osobiście nie znam takiego przypadku posła, który sam, z własnej a nie przymuszonej przez wyborców woli, wróciłby do zawodu wyuczonego, czyli do tego co robił zanim trafił na „Wiejską”.
Wracając do rzeczy powtórzę raz jeszcze, że żaden szlachecki poseł nie odważyłby się zachować tak, jak zachował się pan poseł Mularczyk, nie mówiąc, że nie pozwoliłby mu na to jego honor. I druga kwestia, także z aluzją do staropolskich dziejów. Otóż poseł Mularczyk podejmując interwencje polityczną pod wpływem, jak sam przyznał, jednej mieszkanki Chełmca, zachował się niczym klasyczny Sarmata hołdujący zasadzie „liberum veto”, umożliwiającej jednemu posłowi na zerwanie sejmu i unieważnienia podjętych uchwał. Owe „wolne - nie pozwalam”, które od 1652 roku stało się fundamentem ustrojowym demokracji szlacheckiej, a zarazem szlachecką dumą i źrenicą jej wolności, w istocie stało się gwoździem do trumny państwa polskiego.
Niestety reformy Sejmu Wielkiego oraz uchwalenie konstytucji 3 maja 1791 roku, która zniosła „liberum veto”, były działaniem spóźnionym co najmniej o kilkadziesiąt lat. I choć dziś każdemu dziecku, poczynając od szkoły podstawowej, wpaja się, że demokracja to rządy odwołujące się do woli większości, pan poseł dał dowód, że to właśnie „liberum veto” wzięło górę w jego myśleniu.
Dla mnie najbardziej bolesnym pozostaje fakt, że jakaś niewielka grupka prowincjonalnych malkontentów, za sprawą jednego posła, zyskuje przemożny wpływ na decyzję premiera. I…., o ironio! Na czele owej grupy „prawomyślnych” maruderów, szafujących argumentami o politycznej transparentności oraz przejrzystości, dzielnie wspieranych przez posła Mularczyka, stoi człowiek (radny Rafał Kmak), za którym ciągnie się odium głośnej afery fałszownia podpisów na listach wyborczych śp. Lecha Kaczyńskiego, Stanisława Koguta i Ryszarda Nowaka. To już nawet nie kpina, nie kabaret i nie tragifarsa. To po prostu przykre, smutne, żenujące i do szpiku zakłamane…..
Jarosław Rola